poniedziałek, 30 stycznia 2012

Czytać raz za razem.

Książki stanowią nieodzowny element mojego życia, mojej osoby, a także osobowości. Bardzo cenię dobrą muzykę, uwielbiam obejrzeć ciekawy film, potrafię docenić kunszt malarza, jednak to książki sprawiają, że zwyczajnie znikam dla świata. Czytać nauczyłem się dosyć wcześnie. Bodaj już jako sześciolatek samodzielnie brnąłem przez przygody czarodzieja Merlina (oczywiście w wersji Disney'a), zaczytywałem się w "Taranie i Czarodziejskim Kotle" (niestety pamiętam tylko tytuł, wyleciało mi z pamięci o czym była ta bajka), dzielnie stawiałem czoła uproszczonym wersjom baśni braci Grimm i Andersena. Zapał do książek mam po rodzicach, którzy także są bibliofilami i od najmłodszych lat, zamiast sadzać mnie przed telewizorem (bo to taka świetna niania, tyle godzin potrafi dziecku zająć, w trakcie których, powiedzmy można skoczyć do sypialni na małe co nieco) czytali mi do snu, ale także by mnie uspokoić czy po prostu, żeby czymś zająć maleńkiego Edwarda. A maleńki Edward słuchał bardziej lub mniej uważnie z rozwartymi usteczkami i szeroko otwartymi, ogromnymi oczętami w kolorze mahoniu. 


Potem przyszedł czas, bym poszedł do szkoły, a w szkole, wiadomo obowiązuje lista pewnych z góry ustalonych książek, jakie należy przeczytać. Czytałem je, co więcej niektóre bardzo mi się spodobały, inne nieco mniej. Dopiero kanon licealny zabił we mnie wiarę w słuszność wyboru Ministerstwa Oświaty, w związku z czym na "Panu Tadeuszu" zakończyła się moja przygoda z lekturami szkolnymi. Nota bene, epopei narodowej do dnia dzisiejszego nie przeczytałem, co więcej, nie uważam bym doznał z tego względu jakiejkolwiek krzywdy. Jednak to nie lektury szkolne rozpoczęły, nazwijmy to, proces wsiąkania w światy kreowane przez pisarzy, a książki, którymi postanowiłem zająć się na własną rękę. Z początku eksperymentowałem, biorąc do rąk niemal wszystko, co miała do zaoferowania biblioteka publiczna w mojej miejscowości (oczywiście pod warunkiem, że pani bibliotekarka wyraziła zgodę, bym daną pozycję wypożyczył; chociaż zdarzało się, że kłamałem, mówiąc, że "Ostatni Mohikanin" jest dla mojego taty). Dosyć szybko zaobserwowałem u siebie niechęć do powieści realistycznych, takich, gdzie wszystko było na swoim miejscu, a wątek fabularny zaczynał się w punkcie "A" i bez żadnych przeszkód, ani niesamowitości docierał do punktu "B". Pamiętam, że przez długi czas moim numerem "1" była "Mitologia grecka" Jana Parandowskiego. Ciekawe, co myśleli sobie moi rodzice, gdy wchodząc do mego pokoju zastawali mnie z nosem w tym tomiszczu. Mało tego, uwielbiałem dyskutować z ojcem na temat mitów, rzucając nazwami, terminami oraz różnego rodzaju ciekawostkami z pamięci. Potrafiłem, po jednym tylko zerknięciu na fotografię przedstawiającą wazę antyczną powiedzieć dokładnie, jaki mit przedstawiała, jakich herosów, etc. Z tego, co pamiętam przerysowywałem niektóre z nich do zeszytu, który kupiłem specjalnie na tę okazję. Oprócz mitologii greckiej sięgałem także po (z perspektywy czasu nie boję się stwierdzić, że tandetne) horrory dla młodzieży Roberta Lawrence'a Stine'a oraz Toma B. Stone'a (cykl "Szkoła przy cmentarzu"). Byłem pod tak wielkim wrażeniem tych historii, że będąc w szkole wyobrażałem sobie, że podobnie jak w książkach Stone'a, moja dyrektorka jest potworem, woźny seryjnym mordercą, w toaletach zamurowani są nieposłuszni uczniowie, a nauczyciel wuefu to wilkołak pożerający co bardziej opieszałych na bieżni. 


Gdy okres mitologiczno - horrorowy minął przyszedł na czas na książki przygodowe. Po raz pierwszy sięgnąłem po tego rodzaju pozycje po oglądnięciu "Indiany Jones'a: Poszukiwaczy Zaginionej Arki". Film obudził we mnie pasję archeologiczną, a także zamiłowanie do przygód, tajemnic historii i niewyjaśnionych zjawisk, w związku z czym poszperałem nieco w bibliotece, popytałem bibliotekarkę i wróciłem do domu z naręczem książek Szklarskiego o Tomku. Na długi czas ten chłopiec, tuż obok profesora Jones'a stał się moim wzorem do naśladowania. Przeczytałem wszystkie "Tomki", jakie tylko były dostępne w mojej bibliotece, z każdym kolejnym solennie sobie przysięgając, że gdy tylko dorosnę kupię sobie szarą koszulę, skórzaną kurtkę, kapelusz oraz rewolwer, po czym ruszę w świat szukać zaginionych artefaktów. Szklarski stał się moim ukochanym pisarzem, więc tylko kwestią czasu było, nim sięgnąłem po przecudowną trylogię "Złoto Gór Czarnych" opisującą z niemal historiograficzną  dokładnością życie Indian Dakoty Południowej. Oczywiście uznałem, że zostanę Indianinem, a Indianę wraz z Tomkiem wyparł młody wojownik Tehawanka. Po lekturze "Złota Gór Czarnych: Orle Pióra", czyli pierwszego tomu trylogii godzinami ganiałem po lesie z łukiem na plecach, polując na baribale, podchodząc bizony, pomagając starszym wioski, podczas ucieczki przed wrogo nastawionym plemieniem, czy walcząc z najeźdźcą. Przeżyłem wielki szok, kończąc tom drugi, ale oszczędzę spoilerowania, tym którzy być może zechcieliby sięgnąć po trylogię, którą gorąco polecam. 


Kwestią czasu, biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do historii niesamowitych było nim sięgnąłem po fantastykę. Pierwszą książką fantasy, jaką przeczytałem był "Hobbit, czyli tam i z powrotem" J. R. R. Tolkiena (swoją drogą tytuł nietrafiony, zdradza zakończenie). Rzecz jasna przepasałem się skórzanym pasem, wystrugałem w warsztacie dziadka drewniany kord, na stopach namalowałem włosy i poszedłem odebrać wraz z bandą krasnoludów skarb złowrogiemu Smaugowi. Przeczytawszy "Hobbita" zupełnie zaniechałem czytania książek innych niż te z gatunku fantasy. Mając dwanaście lat zabrałem się za "Władcę Pierścieni", którego pożyczyłem od wujka. Z początku przytłoczył mnie ogrom, monumentalność trylogii (być może dlatego, że wujek posiadał wydanie jednotomowe, co daje łącznie książkę o gigantycznej objętości 1200 stron, jeśli nie więcej), jednak dzielnie przebrnąłem przez całość i kompletnie oszalałem na punkcie literatury fantasy. Niedługo potem stryj podarował mi "Trzy wiedźmy" Terry'ego Pratchett'a. Byłem zszokowany takim podejściem do gatunku, po raz pierwszy bowiem dane mi było zetknąć się z fantastyką na wesoło. Niemniej zakochałem się zarówno w cyklu Świata Dysku, jak i treści każdej z książek autorstwa sympatycznego Brytyjczyka, którą przeczytałem. Nie wstydzę się nadmienić, że po lekturze "Trzech wiedźm" pragnąłem zostać wiedźmą. Zacząłem pić herbatę z kubka bez ucha ozdobionego kwiatami, bo tak sobie wyobrażałem kubek, z jakiego mogłaby pijać wiedźma. "Trzy wiedźmy" przeczytałem za jednym zamachem, siedząc na balkonie domu babci w bujanym fotelu z wikliny. To były wakacje, a ja poświęciłem całą noc, ślęcząc nad książką, przy słabym świetle lampki, którą przyniosłem z pokoju (niech żyją przedłużki!). 


Kilka lat później, podczas gdy wciąż tkwiłem w Świecie Dysku, z zapartym tchem śledząc przygody Babci Weatherwax, Niani Ogg, Magrat Garlick czy maga - fajtłapy Rincewidna, stryj oznajmił mi, że wszedł w posiadanie czegoś, na punkcie czego oszalał i pokazał mi "Ostatnie życzenie", pierwszy tom opowiadań o wiedźminie. Pożyczył mi tę książkę, zastrzegając jednak, bym nic nie mówił mamie. Już po pierwszym opowiadaniu wiedziałem dlaczego. Seks, brutalne sceny walk, ponury świat i okrutni ludzie to było coś, z czym dotąd nie zetknąłem się w książkach. Niedługo po tym, gdy skończyłem "Ostatnie życzenie" oznajmiłem rodzicom, że zapuszczam włosy (Geralt, wiedźmin i główny bohater miał długie, białe włosy). Szał, tak to chyba można najlepiej określić, na wiedźmina nie minął mi do dnia dzisiejszego, a od pierwszego spotkania z nim minęło już dobre dziesięć lat. Od tamtej pory przeczytałem dwa tomy opowiadań oraz pięcioksiąg siedem razy, a obecnie czytam "Ostatnie życzenie" po raz kolejny, ósmy. Za każdym razem odkrywam w tych książkach coś nowego, co przeoczyłem ostatnim razem, czując się tak, jak gdybym składał wizytę dawno niewidzianym przyjaciołom. Świat i postaci wykreowane przez Andrzeja Sapkowskiego to coś niesamowitego, coś, czego nie sposób uświadczyć w żadnej innej książce, z jaką spotkałem się do tej pory. Oczywiście, czytając Wiedźmina po raz pierwszy nie udało mi się dochować tego w tajemnicy, jako że od razu niemal pobiegłem do rodziców przeczytać im co lepsze fragmenty, a że książka obfituje w takie, wydało się, jaką to literaturą karmi mnie stryj. Na szczęście obeszło się bez awantur. 


W liceum zacząłem interesować się bardziej ludzką psychiką, co skłoniło mnie do sięgnięcia po autorów egzystencjalnych, a to z kolei doprowadziło mnie do realizmu magicznego i, jak to nazywam, mojej świętej trójcy pisarzy, czyli Jorge Louis'a Borgesa, Gabriela Garcii Marqueza oraz Julio Cortazara. "Alef i inne fikcje", "Księga Piasku", "Sto lat samotności", "Dwanaście opowiadań tułaczych", "Szarańcza" czy wreszcie "Gra w klasy" to niezwykle trudne, przepiękne i niesamowite książki, które czytałem niejeden raz. Od autorów iberyjskich krótka droga wiodła do najtrudniejszej, najbardziej niezwykłej powieści, jaką przeczytałem, a mianowicie "Gdy oślica ujrzała anioła" autorstwa Nicka Cave'a. Wiele razy próbowałem ponownie przeczytać tę obrzydliwą, bluźnierczą i cudowną jednocześnie historię, jednak nie byłem w stanie. Chyba boję się wracać do Ukulore. 


I tak to było ze mną i moją niesłabnącą miłością do literatury. Wspomniałem zaledwie pobieżnie, liznąłem jedynie część tych książek i autorów, którzy przez lata mnie kształtowali i uczyli lepiej niż niejedna szkoła. Niewykluczone, że niedługo wrócę do tematu, pogłębię wszystko, uzupełnię o kolejne tytuły. Już teraz przypomina mi się rzesza nazwisk i tytułów, które pominąłem, jak choćby Arthur Conan Doyle i jego niesamowite opowiadania o Sherlocku Holmesie czy Haruki Murakami. Niemniej jednak myślę, że udało mi się odwalić kawał dobrej roboty, zaglądając tym wpisem w mą przeszłość. Przez cały czas, gdy pisałem uśmiech nie schodził z moich warg, a i kilka razy przerwałem pisanie, by z zadumą i nostalgią powspominać dawne czasy wraz z tytułami, które wtedy wydawały mi się istnymi arcydziełami. Dlatego też ubolewam, słysząc jak mało ludzi czyta, jak mało młodzieży i dzieci sięga po książki, wybierając gry komputerowe i filmy. Nie jestem wrogiem ani jednego, ani drugiego, uważam, że to cudowne formy rozrywki, jednak nic nie potęguje wyobraźni, nie pomaga ukształtować młodej osoby, jak książka. Chciałbym, co więcej, marzę o czasach, gdy na pytanie, "co ostatnio przeczytałeś/ -aś" nie usłyszę odpowiedzi "program TV". 



piątek, 27 stycznia 2012

Teoria naćpanej małpy.

Wielu ludzi obawia się narkotyków oraz skutków jakie wiążą się z ich zażywaniem, głównie dlatego, że nie potrafią lub nie chcą rozgraniczyć narkotyków miękkich od twardych. Ale nie o podziale substancji psychoaktywnych chcę się rozwodzić, a o wpływie, jaki jedna z nich mogła mieć na ewolucję człowieka.

Terrence McKenna (1946-2000)


Teoria naćpanej małpy nie należy do mnie, wysnuł ją Terrence McKenna, amerykański pisarz, filozof i etnobotanik. Aby zrozumieć teorię naćpanej małpy należy przeczytać "Pokarm Bogów"; książka jest dostępna w wydawnictwie Okultura, a jej fragment można przeczytać TUTAJ. Jak pokrótce można wyjaśnić założenia owej teorii? Otóż, McKenna doszedł do wniosku, że ludzie pierwotni prowadzący koczowniczy tryb życia wprowadzili do swojej diety bardziej lub mniej świadomie grzyby zawierające psylocybinę, która przy odpowiednim dawkowaniu może kolejno: wyostrzyć wzrok, pobudzić libido, prowadzić do halucynacji. Grzyby, o których mowa w teorii naćpanej małpy to, znane ogółowi pod nazwą halucynek czy magicznych grzybów, psylocibe cubensis porastające swobodnie stepy, łąki, pastwiska, czyli te miejsca, jakie najbardziej interesowały praludzi, gnających swoje bydło, przy okazji, właśnie dzięki bydłu przyczyniając się do znacznego rozrostu grzybów, które najlepiej rosną na krowim nawozie. Wracając jednak do diety obfitującej w psylocybinę. McKenna uznał, że ta substancja w znaczny sposób przyczyniła się do bardzo szybkiej ewolucji człowieka z istoty prymitywnej, niepotrafiącej posługiwać się językiem złożonym do bytu zdolnego do myślenia abstrakcyjnego, umiejącego opisać otaczające go zjawiska przy użyciu wszystkich dostępnych człowiekowi zmysłów. Co więcej, teoria zakłada, że w czasach, gdy psylocibe cubensis uznano za święte grzyby, umożliwiające szamanom kontakt z Wszechbytem społeczności naszych przodków były nastawione znacznie bardziej pokojowo do samych siebie, ale i innych przedstawicieli naszego gatunku; nieobecny był w powszechnej świadomości krzywdzący dla kobiet kult władczego samca; człowieka łączył z naturą nierozerwalny łańcuch symbiozy, nie pół-pasożytnictwa, jak ma się to dzisiaj. 


McKenna w swej teorii postawił tezę, zakładającą, że wszelka sztuka, zdolność do abstrakcyjnego postrzegania rzeczy, a w końcu bogowie i religie biorą swój początek w przyjmowanej przez ludzi pierwotnych psylocybinie. Jej wpływ na istotę ludzką miał być tak ogromny, że przeskok w ewolucji, który nastąpił stanowił prawdziwie tytaniczny krok naprzód. 


Gorąco namawiam do przeczytania "Pokarmu bogów", nawet jeśli świadomość tego, że pochodzisz od naćpanej grzybami małpy nie napawa Cię zbytnim optymizmem. Książka daje do myślenia, a ostatnia część poświęcona jest w większej mierze narkotykom dostępnym dziś. I, proszę nie wyjść z fałszywego założenia, że Terrence McKenna był ćpunem i pseudonaukowcem, który usiłował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie dla swojego nałogu. Otóż nie, McKenna ubolewał konfrontując się z problemem nadużywania substancji psychoaktywnych, a tzw. Wielką Falę Kwasową w San Francisco wręcz wyśmiewał, jako sztandarowy przykład zidiocenia społeczeństwa. Był człowiekiem, który usiłował przekonać opinię publiczną, podobnie jak Albert Hofmann (wynalazca LSD, które przypadkowo zsyntetyzował w 1938 roku), że pewne substancje zawarte w narkotykach mogą mieć pozytywny wpływ na rozwój umysłowy oraz fizyczny człowieka. Niestety, rząd i politycy zakładają na oczy od wielu, wielu lat klapki, dzięki którym nie dostrzegają bądź nie chcą dostrzegać pewnych rażących oczywistości, w związku z czym praca i dokonania badaczy pokroju McKenny zostaną jeszcze przez jakiś czas niszowe, okrzyknięte pseudonaukowymi i niemoralnymi. 

Okładka polskiego wydania "Pokarmu Bogów".

czwartek, 26 stycznia 2012

Słowo wstępne.

Przedstawić, przedstawiłem się w kilku słowach o sobie, więcej nie jest potrzebne. To, kim jestem, czy raczej kim mam zamiar być pisząc tego bloga okaże się w trakcie jego powstawania. "Po co mi blog?", pytam teraz samego siebie, gryząc paznokieć w zamyśleniu. Nie wiem, szczerze mówiąc. To także się okaże. Póki co, sprawiło mi pewną frajdę edytowanie szablonu i wybieranie czcionek do poszczególnych sekcji Zagrzybionego pokoju. 


Pisałem wcześniej
bloga, ale nie zdało to w moim przypadku egzaminu. Być może dlatego, że nie cierpię, gdy moi prawdziwi znajomi czytają to, co napiszę. Być może to kwestia tego, że niejednokrotnie kpiłem i kpię nadal z blogów i blogerów. Samo słowo bloger brzmi dla mnie w pewien sposób nieporadnie i śmiesznie. Nigdy nie czytałem blogów innych ludzi, choćby z czystej przekory... Chociaż nie, jest jeden blog, na którego zajrzałem kilkakrotnie, tylko po to, by krew mnie zalała. Nie mam zamiaru zdradzać do kogo należał ten blog, nie chcę robić temu człowiekowi niepotrzebnej reklamy. Z drugiej jednak strony przy odpowiednim nakładzie pracy z mojej strony może udałoby mi się przedsięwziąć coś, o czym lubię myśleć, jako o wojnie z pseudo-inteligencją. Chyba nie ma na świecie niczego, co irytowałoby bardziej niż głupi człowiek, któremu wydaje się, że ma prawo do wysokiego mniemania o swojej znikomej inteligencji. Bardzo w takich przypadkach krzywdzące jest także podejście przyjaciół bądź znajomych takiej osoby, którzy ze względu na sympatię, jaką darzą głupiego nieszczęśnika nie są w stanie wyznać mu prawdy o nim samym, bądź sami będąc półgłówkami nie dostrzegają obmierzłej oczywistości. 


No i proszę, samo się pisze. 


Właśnie się zastanawiałem nad tym, dlaczego, skoro tak nie lubię blogów postanowiłem założyć (po raz wtóry) własnego. I być może Ty także zadałaś/ -eś sobie podobne pytanie. Jak pisałem we wstępie - NIE WIEM. Ale patrząc dwa akapity w górę myślę, że zaczyna przyświecać mi pewna idea. O niej później, albo i ani słowa, samo się wykrystalizuje. Tymczasem, kawa oraz coś do posłuchania.