wtorek, 27 marca 2012

Poranek z Palahniukiem.

Obudziłem się w dosyć dobrym nastroju, którego w tajemniczych okolicznościach nie zepsuł nawet brak kawy. Nie piłem dobrej kawy... nie to nie tak, nie piłem żadnej kawy w ogóle!... od trzech dni. Nie palę pięć dni. Czuję się fizycznie bardzo dobrze. Niestety, moja psyche nadal tkwi w przeświadczeniu, że jestem palaczem. Kawoszem nadal mam zamiar być, niestety nie ma pieniędzy, żeby kawę kupić. Trudno, pozostaje mi koreańska zielona herbata z brązowym ryżem (pyszna, ale niestety nie zawiera kofeiny). 

Zaparzywszy sobie wspomnianą już herbatkę zalogowałem się (rytuał większości ludzi) na Facebook'a tylko po to, by się dowiedzieć, że moja rodzina uśpiła Goldie. Goldie była moim psem od 7 roku życia, w tym roku miała skończyć (zdaje się, że w kwietniu) 16 lat. To był wspaniały pies. Mieszanka zwykłego kundla ze szpicem, o rudej długiej sierści. Jako szczeniak była niezwykle żywa i agresywna w ten zabawny sposób, w jaki potrafią być jedynie małe psy. Później doznała urazu psychicznego przez mojego dziadka - alkoholika, który rzucał w nią różnymi przedmiotami, krzyczał na nią, pewnie też bił. Jak to się stało, że mój kochany piesek znalazł się w domu z koszmarów? Dzięki mojej młodszej siostrze, która nie znosiła Goldie i robiła wszystko byle się jej tylko pozbyć. Decyzją moich rodziców biedny pies trafił z deszczu pod rynnę, tylko dlatego, że dziadek mieszkał w domu prywatnym, a my w bloku, co zdaniem mamy i taty stanowiło wystarczający powód, dla którego warto było przenieść psa. Na całe szczęście udało mi się przekonać rodziców (zdaje się, że miałem wtedy jakieś 11 lat; pewnie byłem starszy, ale wolę o sobie myśleć jako o 11-to latku, który podjął się misji ratunkowej), żeby zabrać Goldie z domu dziadka z powrotem do nas. I została już u nas. Gdy wychodziłem z domu rodzinnego po raz ostatni, jadąc na lotnisko, żegnałem się z nią dobrych kilka minut. Pamiętam, że ostatnie słowa jakie do niej powiedziałem brzmiały: "Goldie, tylko żyj, gdy wrócę w odwiedziny". Już jej nie zobaczę. Nigdy już nie przywita mnie z głębi swego wiklinowego koszyczka merdaniem ogona i krótkim szczekaniem. Nigdy już w tajemnicy przed ojcem nie dam jej kawałka szynki czy innego smakołyka. Nie wyprowadzę jej na spacer w deszczowy wieczór, patrząc jak sunie skulona pod krzak, by szybko załatwić potrzebę. Goldie nie znosiła deszczu, kochała śnieg. Cieszę się, że w ostatnią zimę, jaką dane jej było przeżyć spadł śnieg. Tęsknię za tym małym pokracznym stworkiem. Łzy cisną mi się do oczy za każdym razem, gdy wyobrażę sobie ostatnie rozbłyski gasnącego życia w jej małych ślepkach. 

Goldie w jej ulubionym koszyczku.
 
***

Po tragicznej wiadomości o śmierci mojego psa rzeczy poszły, na całe szczęście w znacznie przyjemniejszym kierunku. W moje ręce wpadły trzy książki jednego z moich ulubionych pisarzy, Chucka Palahniuk'a: "Pygmy", "Snuff" oraz "Fugitives & Refugees". Wszystkie trzy w oryginale. Zacząłem od przewodnika po rodzinnym mieście Chucka, Portland, czyli "Fugitives & Refugees". Pozycja ta jest niczym innym jak pamiętnikiem pisarza, opisującym ukochane zakątki miasta, a także co ciekawsze historie zasłyszane od przyjaciół i przypadkowo poznanych ludzi. Zapowiada się ciekawie. Jestem bardzo złakniony podobnych zwierzeń od autorów, których podziwiam. Mam wtedy bowiem wrażenie, że podążam ich śladem, że w pewien sposób łączę się z nimi na płaszczyźnie duchowej.

Dalej, obejrzałem na Youtube dwa wywiady z Palahniukiem, których do tej pory nie widziałem. Zwłaszcza jeden przykuł moją uwagę, z początku dlatego, że nie mogłem rozpoznać głosu pisarza, a to dlatego, że miał infekcję gardła tego dnia, gdy udzielał wywiadu. 



Interesująca i zabawna rzecz do posłuchania. W międzyczasie zerknąłem na stronę pisarza chuckpalahniuk.net, która zaprowadziła mnie do jednego z kilkudziesięciu esejów dotyczących sztuki pisania. Esej można przeczytać TUTAJ. Jego treść wpłynęła na mnie niezwykle pozytywnie, przez co postanowiłem wygrzebać z zakamarków schowka na dokumenty Gmail moją powieść, nad którą pracuję od 2008 roku, a której tworzenie zarzuciłem niecały rok temu, borykając się z mniej lub bardziej ambitnymi tekstami. Dzięki Palahniukowi mam zamiar odkurzyć moje "dziecko", a w zasadzie dokonać na nim bardzo skomplikowanej, aczkolwiek koniecznej operacji plastycznej. Nie mogę się doczekać i między innymi dlatego przerywam pisanie na rzecz pisania. 

Miłego, słonecznego dnia! 



sobota, 24 marca 2012

Strumień świadomości #1

papierosa jednego chociaż rozerwie mnie za chwilę pinty im się zachciało a ja się przecież tak mocno starałem trochę upokorzony ale no nieważne ważne że muzyka nie płacz Myslovitz dym sobie tańczy a ta na balkonie znowu chyba nie potrafię pisać szybciej a może jednak autobus znowu i karetka ciekawe co Asia teraz a rura na ulicy pękła i tyle tej wody na przystani łodzie za dwa tygodnie wielki dzień królowa też chyba tam będzie tak mówił John ale nie wiem w zasadzie co mam herbatę z mlekiem sobie zrobiłem bawarkę Hitler też ją pijał co mnie to w zasadzie obchodzi Jezu ale mnie plecy bolą Joyce to wymyślił nie ma bata żebym umiał pisać tak jak Beckett on miał taką żółtą skórę przed zaśnięciem to mniej więcej tak wygląda chyba musiałbym to stenografować żeby było dobrze te najebane laski rzygające pod bankomatem znowu siedział bezdomny drugi z psem w dół ulicy śmierdziele skończę opowiadanie i co nie umiem się na niczym skoncentrować dzieci jakieś się wydzierają co one robią biznesmeni nie znają się na winie wszystko jest nieprawdziwe a czas jest relatywny Einstein o tym pisał ciekawe jak to jest gdy ktoś przykłada ci pistolet do głowy pinta kurwa jego mać Spanish flamenco na dwie kamery to nagrywał bardzo interesujący efekt a Kudłaty teraz Jima Jarmuscha z winem kawa i papierosy to był film pierwszy dzień na studiach i ten wykładowca który potem nieważne może to przeczytać a nie chcę żeby mój jedyny autorytet wśród wykładowców szkoda że tak wcześnie a teraz z kolei cover Jacksona wracam do środka muszę jakoś zabić czas i w poniedziałek znów spróbuję coraz bardziej mi się nie chce ten cholerny marazm Jezu nie wierzę w ciebie po co mi to wszystko i tak ułuda jedna wielka ułuda a ten tekst i tak nie ma sensu znowu depresja nie za silny na to wszystko jestem a może tylko mi się wydaje że jestem zakochany nie naprawdę nie mam pojęcia jak jej to powiedzieć chyba sobie coś wmawiam jestem bezuczuciowy jakby pusta skorupa nigdy nie jadłem ostryg tylko marynowane ciekawe czy homary cierpią gdy się je do tej wrzącej wody na pewno tak biedne pandy czemu nie chcą się rozmnażać delfiny są inteligentniejsze od ludzi a wojnę atomową to tylko szczury i karaluchy tak?

czwartek, 22 marca 2012

Murakami's Dream Logic.

Haruki Murakami jest japońskim pisarzem współczesnym, którego odkryłem będąc uczniem liceum. Pierwszą książką tego autora, jaką przeczytałem, a raczej zacząłem czytać, by nigdy nie skończyć było "Tańcz, tańcz, tańcz". Dlaczego nie udało mi się przeczytać tej powieści? Jest napisana nieciekawym, mało interesującym stylem. Jak każda książka Murakamiego. A mimo to uważam go za jednego z moich ulubionych pisarzy, chociaż prawdę powiedziawszy dałem radę przeczytać w całości tylko dwie spośród jego książek - "Norwegian Wood" i "Po zmierzchu".

Haruki Murakami 
 Dlaczego zatem nadal twierdzę, że czytanie Murakamiego sprawia mi przyjemność, a jego twórczość wynoszę na piedestały? Z książkami Harukiego jest podobnie jak z filmami Davida Lyncha. Albo się je kocha, albo nienawidzi, z tym, że nawet jeśli należysz do tej pierwszej grupy wolisz nie oglądać "Mullholland Drive" więcej niż jeden raz, nawet jeśli klimat filmu przypadł Ci do gustu.

O Murakamim i jego tekstach lubię rozmyślać, wspominać co bardziej interesujące fragmenty, na jakie udało mi się natrafić, lubię Murakami - san za to jakim człowiekiem jest, a przynajmniej stara się być w oczach czytelników, ale czytanie jego powieści to niejednokrotnie męka. Robi się to z jednej strony mechanicznie, a z drugiej strony naprawdę można utknąć między kartami. Nie umiem jednoznacznie wytłumaczyć, nawet samemu sobie, dlaczego tak się dzieje.

W chwili obecnej kończę czytać angielskie tłumaczenie "Sputnik Sweetheart". Kilka lat temu próbowałem przeczytać ją po polsku - nie dałem rady. Skończyłem jednak na kilkanaście zaledwie stron przed końcem, sam nie wiem dlaczego tak się stało. Niemniej jednak angielską wersję już niemal skończyłem. Zostało mi raptem dziesięć stron. I co? I jestem rozczarowany. "Sputnik" zaczyna się naprawdę pięknie. Można utknąć w rutynie życia codziennego głównego bohatera (nie pamiętam jak ma na imię, padło ono bodaj raz), przerywanej nietypowymi rozmowami z jego najlepszą przyjaciółką Sumire, która ma zwyczaj wydzwaniać do niego o 3 nad ranem. Niestety, im bliżej końca tym gorzej. A może ja po prostu nie jestem w stanie pojąć, o co chodziło autorowi? Niemniej, nie jestem zaczarowany. Już dawno mnie żadna książka nie zaczarowała, czym jestem cholernie rozczarowany. Muszę wznowić poszukiwania autorów/książek, które sprawią, że nie będę miał ochoty wstać z kanapy, by iść do toalety. Tymczasem, Murakami po raz kolejny mnie zawiódł. Co dziwniejsze, absolutnie nie ma to wpływu na fakt, że lubię tego pisarza. To podobna sytuacja jak do wspomnianego już przeze mnie Lynch'a. Nie podoba mi się mnóstwo filmów tego reżysera, nie rozumiem żadnego z jego dzieł, a mimo to bardzo lubię nastrój, jaki tworzy. Murakami czymś mnie oczarował, czy raczej wpłynął na moją podświadomość jakimś nieuchwytnym detalem warsztatu czy fabuły, przez co nie potrafię zmienić swego stosunku do tego autora.

Tymczasem, czas zaparzyć herbatkę, jako że zbliża się 5 po południu i dokończyć "Sputnik Sweetheart". Później poszukam czegoś interesującego do poczytania. 


poniedziałek, 12 marca 2012

02:33

Księżyc zbliża się ku pełni, wędrując z wolna poprzez bezchmurne niebo w otoczeni kilku ledwie dostrzegalnych gwiazd. Z rzadka tylko przejeżdżający samochód lub dwupiętrowy autobus mąci ciszę. Rozprasza mnie nieco kobieta siedząca na balkonie naprzeciwko, która zdaje się, podobnie jak ja cierpieć na bezsenność (w dodatku ma tendencje do wychodzenia na papierosa o tych samych porach, co i ja, w wyniku czego raz po raz zastanawiam się, czy znów ją zobaczę). Od czasu do czasu zaskowycze lis, czekam też na śpiew nocnych ptaków, ale jeszcze za wcześnie. To moja ulubiona pora, gdy każdy uczciwie pracujący człowiek, zmuszony wstać wcześnie śni w ciepłym mieszkaniu, a po ulicach wałęsają się jedynie nieliczni. Nocą mój umysł zdaje się pracować lepiej niż za dnia.

Dziś po raz pierwszy spróbowałem trzy niesamowite owoce: kokos, papaję i granat. Kokos na zawsze pozostanie w mej pamięci. Rozbiłem go na balkonie, a plamy po jego soku chyba zostaną na posadzce na zawsze. Dlaczego zapamiętam ten właśnie owoc? Dowiedziałem się, że skład wody, która zawarta jest w jego orzechu jest niemal identyczny do ludzkiego osocza, dzięki czemu można go przetaczać jak krew.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Czytać raz za razem.

Książki stanowią nieodzowny element mojego życia, mojej osoby, a także osobowości. Bardzo cenię dobrą muzykę, uwielbiam obejrzeć ciekawy film, potrafię docenić kunszt malarza, jednak to książki sprawiają, że zwyczajnie znikam dla świata. Czytać nauczyłem się dosyć wcześnie. Bodaj już jako sześciolatek samodzielnie brnąłem przez przygody czarodzieja Merlina (oczywiście w wersji Disney'a), zaczytywałem się w "Taranie i Czarodziejskim Kotle" (niestety pamiętam tylko tytuł, wyleciało mi z pamięci o czym była ta bajka), dzielnie stawiałem czoła uproszczonym wersjom baśni braci Grimm i Andersena. Zapał do książek mam po rodzicach, którzy także są bibliofilami i od najmłodszych lat, zamiast sadzać mnie przed telewizorem (bo to taka świetna niania, tyle godzin potrafi dziecku zająć, w trakcie których, powiedzmy można skoczyć do sypialni na małe co nieco) czytali mi do snu, ale także by mnie uspokoić czy po prostu, żeby czymś zająć maleńkiego Edwarda. A maleńki Edward słuchał bardziej lub mniej uważnie z rozwartymi usteczkami i szeroko otwartymi, ogromnymi oczętami w kolorze mahoniu. 


Potem przyszedł czas, bym poszedł do szkoły, a w szkole, wiadomo obowiązuje lista pewnych z góry ustalonych książek, jakie należy przeczytać. Czytałem je, co więcej niektóre bardzo mi się spodobały, inne nieco mniej. Dopiero kanon licealny zabił we mnie wiarę w słuszność wyboru Ministerstwa Oświaty, w związku z czym na "Panu Tadeuszu" zakończyła się moja przygoda z lekturami szkolnymi. Nota bene, epopei narodowej do dnia dzisiejszego nie przeczytałem, co więcej, nie uważam bym doznał z tego względu jakiejkolwiek krzywdy. Jednak to nie lektury szkolne rozpoczęły, nazwijmy to, proces wsiąkania w światy kreowane przez pisarzy, a książki, którymi postanowiłem zająć się na własną rękę. Z początku eksperymentowałem, biorąc do rąk niemal wszystko, co miała do zaoferowania biblioteka publiczna w mojej miejscowości (oczywiście pod warunkiem, że pani bibliotekarka wyraziła zgodę, bym daną pozycję wypożyczył; chociaż zdarzało się, że kłamałem, mówiąc, że "Ostatni Mohikanin" jest dla mojego taty). Dosyć szybko zaobserwowałem u siebie niechęć do powieści realistycznych, takich, gdzie wszystko było na swoim miejscu, a wątek fabularny zaczynał się w punkcie "A" i bez żadnych przeszkód, ani niesamowitości docierał do punktu "B". Pamiętam, że przez długi czas moim numerem "1" była "Mitologia grecka" Jana Parandowskiego. Ciekawe, co myśleli sobie moi rodzice, gdy wchodząc do mego pokoju zastawali mnie z nosem w tym tomiszczu. Mało tego, uwielbiałem dyskutować z ojcem na temat mitów, rzucając nazwami, terminami oraz różnego rodzaju ciekawostkami z pamięci. Potrafiłem, po jednym tylko zerknięciu na fotografię przedstawiającą wazę antyczną powiedzieć dokładnie, jaki mit przedstawiała, jakich herosów, etc. Z tego, co pamiętam przerysowywałem niektóre z nich do zeszytu, który kupiłem specjalnie na tę okazję. Oprócz mitologii greckiej sięgałem także po (z perspektywy czasu nie boję się stwierdzić, że tandetne) horrory dla młodzieży Roberta Lawrence'a Stine'a oraz Toma B. Stone'a (cykl "Szkoła przy cmentarzu"). Byłem pod tak wielkim wrażeniem tych historii, że będąc w szkole wyobrażałem sobie, że podobnie jak w książkach Stone'a, moja dyrektorka jest potworem, woźny seryjnym mordercą, w toaletach zamurowani są nieposłuszni uczniowie, a nauczyciel wuefu to wilkołak pożerający co bardziej opieszałych na bieżni. 


Gdy okres mitologiczno - horrorowy minął przyszedł na czas na książki przygodowe. Po raz pierwszy sięgnąłem po tego rodzaju pozycje po oglądnięciu "Indiany Jones'a: Poszukiwaczy Zaginionej Arki". Film obudził we mnie pasję archeologiczną, a także zamiłowanie do przygód, tajemnic historii i niewyjaśnionych zjawisk, w związku z czym poszperałem nieco w bibliotece, popytałem bibliotekarkę i wróciłem do domu z naręczem książek Szklarskiego o Tomku. Na długi czas ten chłopiec, tuż obok profesora Jones'a stał się moim wzorem do naśladowania. Przeczytałem wszystkie "Tomki", jakie tylko były dostępne w mojej bibliotece, z każdym kolejnym solennie sobie przysięgając, że gdy tylko dorosnę kupię sobie szarą koszulę, skórzaną kurtkę, kapelusz oraz rewolwer, po czym ruszę w świat szukać zaginionych artefaktów. Szklarski stał się moim ukochanym pisarzem, więc tylko kwestią czasu było, nim sięgnąłem po przecudowną trylogię "Złoto Gór Czarnych" opisującą z niemal historiograficzną  dokładnością życie Indian Dakoty Południowej. Oczywiście uznałem, że zostanę Indianinem, a Indianę wraz z Tomkiem wyparł młody wojownik Tehawanka. Po lekturze "Złota Gór Czarnych: Orle Pióra", czyli pierwszego tomu trylogii godzinami ganiałem po lesie z łukiem na plecach, polując na baribale, podchodząc bizony, pomagając starszym wioski, podczas ucieczki przed wrogo nastawionym plemieniem, czy walcząc z najeźdźcą. Przeżyłem wielki szok, kończąc tom drugi, ale oszczędzę spoilerowania, tym którzy być może zechcieliby sięgnąć po trylogię, którą gorąco polecam. 


Kwestią czasu, biorąc pod uwagę moje zamiłowanie do historii niesamowitych było nim sięgnąłem po fantastykę. Pierwszą książką fantasy, jaką przeczytałem był "Hobbit, czyli tam i z powrotem" J. R. R. Tolkiena (swoją drogą tytuł nietrafiony, zdradza zakończenie). Rzecz jasna przepasałem się skórzanym pasem, wystrugałem w warsztacie dziadka drewniany kord, na stopach namalowałem włosy i poszedłem odebrać wraz z bandą krasnoludów skarb złowrogiemu Smaugowi. Przeczytawszy "Hobbita" zupełnie zaniechałem czytania książek innych niż te z gatunku fantasy. Mając dwanaście lat zabrałem się za "Władcę Pierścieni", którego pożyczyłem od wujka. Z początku przytłoczył mnie ogrom, monumentalność trylogii (być może dlatego, że wujek posiadał wydanie jednotomowe, co daje łącznie książkę o gigantycznej objętości 1200 stron, jeśli nie więcej), jednak dzielnie przebrnąłem przez całość i kompletnie oszalałem na punkcie literatury fantasy. Niedługo potem stryj podarował mi "Trzy wiedźmy" Terry'ego Pratchett'a. Byłem zszokowany takim podejściem do gatunku, po raz pierwszy bowiem dane mi było zetknąć się z fantastyką na wesoło. Niemniej zakochałem się zarówno w cyklu Świata Dysku, jak i treści każdej z książek autorstwa sympatycznego Brytyjczyka, którą przeczytałem. Nie wstydzę się nadmienić, że po lekturze "Trzech wiedźm" pragnąłem zostać wiedźmą. Zacząłem pić herbatę z kubka bez ucha ozdobionego kwiatami, bo tak sobie wyobrażałem kubek, z jakiego mogłaby pijać wiedźma. "Trzy wiedźmy" przeczytałem za jednym zamachem, siedząc na balkonie domu babci w bujanym fotelu z wikliny. To były wakacje, a ja poświęciłem całą noc, ślęcząc nad książką, przy słabym świetle lampki, którą przyniosłem z pokoju (niech żyją przedłużki!). 


Kilka lat później, podczas gdy wciąż tkwiłem w Świecie Dysku, z zapartym tchem śledząc przygody Babci Weatherwax, Niani Ogg, Magrat Garlick czy maga - fajtłapy Rincewidna, stryj oznajmił mi, że wszedł w posiadanie czegoś, na punkcie czego oszalał i pokazał mi "Ostatnie życzenie", pierwszy tom opowiadań o wiedźminie. Pożyczył mi tę książkę, zastrzegając jednak, bym nic nie mówił mamie. Już po pierwszym opowiadaniu wiedziałem dlaczego. Seks, brutalne sceny walk, ponury świat i okrutni ludzie to było coś, z czym dotąd nie zetknąłem się w książkach. Niedługo po tym, gdy skończyłem "Ostatnie życzenie" oznajmiłem rodzicom, że zapuszczam włosy (Geralt, wiedźmin i główny bohater miał długie, białe włosy). Szał, tak to chyba można najlepiej określić, na wiedźmina nie minął mi do dnia dzisiejszego, a od pierwszego spotkania z nim minęło już dobre dziesięć lat. Od tamtej pory przeczytałem dwa tomy opowiadań oraz pięcioksiąg siedem razy, a obecnie czytam "Ostatnie życzenie" po raz kolejny, ósmy. Za każdym razem odkrywam w tych książkach coś nowego, co przeoczyłem ostatnim razem, czując się tak, jak gdybym składał wizytę dawno niewidzianym przyjaciołom. Świat i postaci wykreowane przez Andrzeja Sapkowskiego to coś niesamowitego, coś, czego nie sposób uświadczyć w żadnej innej książce, z jaką spotkałem się do tej pory. Oczywiście, czytając Wiedźmina po raz pierwszy nie udało mi się dochować tego w tajemnicy, jako że od razu niemal pobiegłem do rodziców przeczytać im co lepsze fragmenty, a że książka obfituje w takie, wydało się, jaką to literaturą karmi mnie stryj. Na szczęście obeszło się bez awantur. 


W liceum zacząłem interesować się bardziej ludzką psychiką, co skłoniło mnie do sięgnięcia po autorów egzystencjalnych, a to z kolei doprowadziło mnie do realizmu magicznego i, jak to nazywam, mojej świętej trójcy pisarzy, czyli Jorge Louis'a Borgesa, Gabriela Garcii Marqueza oraz Julio Cortazara. "Alef i inne fikcje", "Księga Piasku", "Sto lat samotności", "Dwanaście opowiadań tułaczych", "Szarańcza" czy wreszcie "Gra w klasy" to niezwykle trudne, przepiękne i niesamowite książki, które czytałem niejeden raz. Od autorów iberyjskich krótka droga wiodła do najtrudniejszej, najbardziej niezwykłej powieści, jaką przeczytałem, a mianowicie "Gdy oślica ujrzała anioła" autorstwa Nicka Cave'a. Wiele razy próbowałem ponownie przeczytać tę obrzydliwą, bluźnierczą i cudowną jednocześnie historię, jednak nie byłem w stanie. Chyba boję się wracać do Ukulore. 


I tak to było ze mną i moją niesłabnącą miłością do literatury. Wspomniałem zaledwie pobieżnie, liznąłem jedynie część tych książek i autorów, którzy przez lata mnie kształtowali i uczyli lepiej niż niejedna szkoła. Niewykluczone, że niedługo wrócę do tematu, pogłębię wszystko, uzupełnię o kolejne tytuły. Już teraz przypomina mi się rzesza nazwisk i tytułów, które pominąłem, jak choćby Arthur Conan Doyle i jego niesamowite opowiadania o Sherlocku Holmesie czy Haruki Murakami. Niemniej jednak myślę, że udało mi się odwalić kawał dobrej roboty, zaglądając tym wpisem w mą przeszłość. Przez cały czas, gdy pisałem uśmiech nie schodził z moich warg, a i kilka razy przerwałem pisanie, by z zadumą i nostalgią powspominać dawne czasy wraz z tytułami, które wtedy wydawały mi się istnymi arcydziełami. Dlatego też ubolewam, słysząc jak mało ludzi czyta, jak mało młodzieży i dzieci sięga po książki, wybierając gry komputerowe i filmy. Nie jestem wrogiem ani jednego, ani drugiego, uważam, że to cudowne formy rozrywki, jednak nic nie potęguje wyobraźni, nie pomaga ukształtować młodej osoby, jak książka. Chciałbym, co więcej, marzę o czasach, gdy na pytanie, "co ostatnio przeczytałeś/ -aś" nie usłyszę odpowiedzi "program TV". 



piątek, 27 stycznia 2012

Teoria naćpanej małpy.

Wielu ludzi obawia się narkotyków oraz skutków jakie wiążą się z ich zażywaniem, głównie dlatego, że nie potrafią lub nie chcą rozgraniczyć narkotyków miękkich od twardych. Ale nie o podziale substancji psychoaktywnych chcę się rozwodzić, a o wpływie, jaki jedna z nich mogła mieć na ewolucję człowieka.

Terrence McKenna (1946-2000)


Teoria naćpanej małpy nie należy do mnie, wysnuł ją Terrence McKenna, amerykański pisarz, filozof i etnobotanik. Aby zrozumieć teorię naćpanej małpy należy przeczytać "Pokarm Bogów"; książka jest dostępna w wydawnictwie Okultura, a jej fragment można przeczytać TUTAJ. Jak pokrótce można wyjaśnić założenia owej teorii? Otóż, McKenna doszedł do wniosku, że ludzie pierwotni prowadzący koczowniczy tryb życia wprowadzili do swojej diety bardziej lub mniej świadomie grzyby zawierające psylocybinę, która przy odpowiednim dawkowaniu może kolejno: wyostrzyć wzrok, pobudzić libido, prowadzić do halucynacji. Grzyby, o których mowa w teorii naćpanej małpy to, znane ogółowi pod nazwą halucynek czy magicznych grzybów, psylocibe cubensis porastające swobodnie stepy, łąki, pastwiska, czyli te miejsca, jakie najbardziej interesowały praludzi, gnających swoje bydło, przy okazji, właśnie dzięki bydłu przyczyniając się do znacznego rozrostu grzybów, które najlepiej rosną na krowim nawozie. Wracając jednak do diety obfitującej w psylocybinę. McKenna uznał, że ta substancja w znaczny sposób przyczyniła się do bardzo szybkiej ewolucji człowieka z istoty prymitywnej, niepotrafiącej posługiwać się językiem złożonym do bytu zdolnego do myślenia abstrakcyjnego, umiejącego opisać otaczające go zjawiska przy użyciu wszystkich dostępnych człowiekowi zmysłów. Co więcej, teoria zakłada, że w czasach, gdy psylocibe cubensis uznano za święte grzyby, umożliwiające szamanom kontakt z Wszechbytem społeczności naszych przodków były nastawione znacznie bardziej pokojowo do samych siebie, ale i innych przedstawicieli naszego gatunku; nieobecny był w powszechnej świadomości krzywdzący dla kobiet kult władczego samca; człowieka łączył z naturą nierozerwalny łańcuch symbiozy, nie pół-pasożytnictwa, jak ma się to dzisiaj. 


McKenna w swej teorii postawił tezę, zakładającą, że wszelka sztuka, zdolność do abstrakcyjnego postrzegania rzeczy, a w końcu bogowie i religie biorą swój początek w przyjmowanej przez ludzi pierwotnych psylocybinie. Jej wpływ na istotę ludzką miał być tak ogromny, że przeskok w ewolucji, który nastąpił stanowił prawdziwie tytaniczny krok naprzód. 


Gorąco namawiam do przeczytania "Pokarmu bogów", nawet jeśli świadomość tego, że pochodzisz od naćpanej grzybami małpy nie napawa Cię zbytnim optymizmem. Książka daje do myślenia, a ostatnia część poświęcona jest w większej mierze narkotykom dostępnym dziś. I, proszę nie wyjść z fałszywego założenia, że Terrence McKenna był ćpunem i pseudonaukowcem, który usiłował znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie dla swojego nałogu. Otóż nie, McKenna ubolewał konfrontując się z problemem nadużywania substancji psychoaktywnych, a tzw. Wielką Falę Kwasową w San Francisco wręcz wyśmiewał, jako sztandarowy przykład zidiocenia społeczeństwa. Był człowiekiem, który usiłował przekonać opinię publiczną, podobnie jak Albert Hofmann (wynalazca LSD, które przypadkowo zsyntetyzował w 1938 roku), że pewne substancje zawarte w narkotykach mogą mieć pozytywny wpływ na rozwój umysłowy oraz fizyczny człowieka. Niestety, rząd i politycy zakładają na oczy od wielu, wielu lat klapki, dzięki którym nie dostrzegają bądź nie chcą dostrzegać pewnych rażących oczywistości, w związku z czym praca i dokonania badaczy pokroju McKenny zostaną jeszcze przez jakiś czas niszowe, okrzyknięte pseudonaukowymi i niemoralnymi. 

Okładka polskiego wydania "Pokarmu Bogów".

czwartek, 26 stycznia 2012

Słowo wstępne.

Przedstawić, przedstawiłem się w kilku słowach o sobie, więcej nie jest potrzebne. To, kim jestem, czy raczej kim mam zamiar być pisząc tego bloga okaże się w trakcie jego powstawania. "Po co mi blog?", pytam teraz samego siebie, gryząc paznokieć w zamyśleniu. Nie wiem, szczerze mówiąc. To także się okaże. Póki co, sprawiło mi pewną frajdę edytowanie szablonu i wybieranie czcionek do poszczególnych sekcji Zagrzybionego pokoju. 


Pisałem wcześniej
bloga, ale nie zdało to w moim przypadku egzaminu. Być może dlatego, że nie cierpię, gdy moi prawdziwi znajomi czytają to, co napiszę. Być może to kwestia tego, że niejednokrotnie kpiłem i kpię nadal z blogów i blogerów. Samo słowo bloger brzmi dla mnie w pewien sposób nieporadnie i śmiesznie. Nigdy nie czytałem blogów innych ludzi, choćby z czystej przekory... Chociaż nie, jest jeden blog, na którego zajrzałem kilkakrotnie, tylko po to, by krew mnie zalała. Nie mam zamiaru zdradzać do kogo należał ten blog, nie chcę robić temu człowiekowi niepotrzebnej reklamy. Z drugiej jednak strony przy odpowiednim nakładzie pracy z mojej strony może udałoby mi się przedsięwziąć coś, o czym lubię myśleć, jako o wojnie z pseudo-inteligencją. Chyba nie ma na świecie niczego, co irytowałoby bardziej niż głupi człowiek, któremu wydaje się, że ma prawo do wysokiego mniemania o swojej znikomej inteligencji. Bardzo w takich przypadkach krzywdzące jest także podejście przyjaciół bądź znajomych takiej osoby, którzy ze względu na sympatię, jaką darzą głupiego nieszczęśnika nie są w stanie wyznać mu prawdy o nim samym, bądź sami będąc półgłówkami nie dostrzegają obmierzłej oczywistości. 


No i proszę, samo się pisze. 


Właśnie się zastanawiałem nad tym, dlaczego, skoro tak nie lubię blogów postanowiłem założyć (po raz wtóry) własnego. I być może Ty także zadałaś/ -eś sobie podobne pytanie. Jak pisałem we wstępie - NIE WIEM. Ale patrząc dwa akapity w górę myślę, że zaczyna przyświecać mi pewna idea. O niej później, albo i ani słowa, samo się wykrystalizuje. Tymczasem, kawa oraz coś do posłuchania.